Blog
Mając dość pracy w korpo, postanowiłem wybrać się na wyprawę do kraju, który zawsze chciałem odwiedzić, a mianowicie do Hiszpanii. Żeby było ciekawiej uznałem że wybiorę się tam pociągiem, aby nie być uwiązanym do samochodu, a latać jeszcze wtedy się bałem 🙂. Po analizie cen pociągów i logistycznej zamocie jaka towarzyszy takiemu rozwiązaniu, jedyną sensowną opcją okazał się bilet Interrail na wszystkie linie kolejowe w Europie na 30 dni. Okazało się że taki bilet można bez problemu nabyć w kasie dworca głównego PKP. Wtedy już był po remoncie, świeży i pachnący nowością. Pani w kasie była zachwycona tym, że ktoś kupuje bilet w cenie 2/3 średniej krajowej i prosiła abym bardzo na ten bilet uważał.
Pierwotny plan był taki, że jedziemy z bandą na Woodstock, a potem od razu jadę z Kostrzyna do Niemiec i w trasę. O Woodstocku nie będę tu pisał bo tam trzeba być, festiwal zweryfikował moje plany. Okazało się że wszystko i ja jest zbyt sponiewierane i brudne żeby dalej jechać.
Wróciliśmy do Wrocławia, wszystko wyprane, dzień odpoczynku i
można jechać. Wyprawa rozpoczęła się we Wrocławiu, następna
przesiadka to oczywiście w Zgorzelcu, bo tam jak się jedzie
gdzieś przez Niemcy to zawsze praktycznie w Zgorzelcu są
przesiadki. Z tego co pamiętam trzeba było tam trochę poczekać,
ale w miarę szybko był pociąg do Drezna i stamtąd dalej do
Berlina.
Dworzec Berlin Haupbanohoff mnie oszołomił. Design rodem ze statku kosmicznego z Gwiezdnych Wojen. Kilka pięter peronów, wzajemnie krzyżujących się i równoległych torów. Oprócz mnie kilka osób czujnie spało oczekując na pociąg, ktoś ćwiczył żonglowanie.
Jako że nie miałem ustalonego rozkładu jazdy, zdecydowałem że do
Hiszpanii pojadę trochę na około. Od dawien dawna miałem zamiar
odwiedzić moją siostrę zamieszkującą w Wielkiej Brytanii, więc na
trasie pojawił się Oxford.
Mając do dyspozycji bardzo ogólną mapę linii kolejowych dołączoną do biletu, oraz laptopa działającego 45 minut, planowanie trasy było bardzo spontaniczne. Trochę na zasadzie "wsiąść do pociągu byle jakiego" 😂. Byle by jechał w jakimś ciekawym kierunku w miarę zgodnym z celem. Nazwy miast znane z przeszłości też pomagały, jakoś raźniej jechać w kierunku miasta w którym się już było albo zna się z lekcji geografii ze względu na zajebiste wydobycie węgla lub jego export, tudzież produkcję rakiet V2.
W ten sposób dotarłem do Penemunde, skąd promem przedostałem się do Danii. Zaskoczeniem było dla mnie, że był to prom kolejowy, to znaczy że cały pociąg wraz z pasażerami wjeżdża na pokład i nie trzeba czekać ani się motać z bagażami. Zaraz po wjeździe pociągu na prom, przeszła straż graniczna z psem. Po zatrzymaniu pociągu wszyscy pasażerowie wysiedli na prom, pozostawiając swoje bagaże. W Polsce nie do pomyślenia! Prom płynął krótko, a pociąg jeszcze szybciej wyjechał niż wjeżdżał.
Następnie dotarłem do Kopenhagi, skąd postanowiłem wybrać się do Malmo, bo padał deszcz. Na mapie oba te miasta wydają się odległe ze względu na dzielącą je ciesninę, ale ze względu na łączący je tunel kolejowy, podróż trwa zaledwie 20 minut. Jako że zaczęło się już powoli robić późno, zacząłem szukać jakiegoś noclegu. Na próżno! Okazało się, że z moim budżetem polaka tam nie da rady. Więc wracam na dworzec i jadę do Kopenhagi. Prawie, bo okazało się że wsiadłem nie do tego pociągu co trzeba i zmierzam w kierunku Hasselholm. Trochę poogladałem, trochę jak u nas. Lasy, łąki, lasy.
Wróciłem do Kopenhagi. Jedyna opcja na nocleg, o której się dowiedziałem to Danhostel. Bez internetu pod ręką oczywiście nie wiedziałem gdzie to jest, więc zapytałem taksówkarza. Powiedział mi że blisko rzeki i że się nie da go przegapić. Faktycznie, hostel okazał się około 20 piętrowym budynkiem, gdzie na każdym piętrze znajduje się około 6-ciu pokoi i w każdym po sześć łóżek! Istny moloch, ale całkiem miło. Ze względu na moje nikłe umiejętności socjalne, tam dopiero się z kimś trochę zapoznałem. Była to para podróżników, z którymi trochę porozmawiałem. Później poszedłem szukać słynnej dzielnicy Christiania, stety-niestety bezskutecznie. Być może bym tam na zbyt długo zaległ 😜.
Ok, tym razem już bardziej się kieruję w kierunku Oxfordu.
Dotarłem do Amsterdamu. Zaraz po wyjściu z dworca poczułem charakterystyczy zapach blanta. Było już późno, więc zacząłem się rozglądać za noclegiem. Spotkałem w pobliżu mocno opalonego mężczyznę, którego spytałem czy wie gdzie jest tu jakiś hostel. Zamiast tego przedstawił mi całą gamę narkotyków, które oferował, a po krótkiej rozmowie nawet zaproponował mi pracę w branży🙂. Ze względu na plany dotarcia do Oxfordu i Hiszpanii byłem zmuszony odmówić tej wielce kuszącej oferty. Krążąc tak po pustym Amsterdamie, natknąłem się na nimfę prezentującą swoje wdzięki przez okno, ale na nocleg się nie zgodziła. Koniec końców wróciłem na Amsterdam Centraal i razem z innymi zagubionomi osobami spocząłem na ławce.
Nad ranem, obudził nas strażnik dworca, bardzo miły i wyrozumiały na nasze zmęczonie. Wszyscy rechotali z typa, który spał w budce do robienia fotek oparty o obiektyw🙂.
W dalszą drogę udałem się do Rotterdamu, aby wbić się na prom do Wielkiej Brytanii. Miło wspominam to miasto ze względu na festiwal, na którym kiedyś byliśmy większą ekipą. Ładne industrialne widoki i ogromne statki przepływające tuż pod nosem. Dotarłem w końcu na terminal promowy, ale niestety pani z obsługi stwierdziła, że jeżeli nie kupię biletu na prom, to z WiFi nie skorzystam, a żeby moja podróż miała kontynuację na drugim brzegu, musiałem obczaić pociągi🤦♂️.
Olałem to i udałem się do Brukseli. Według mojej uproszczonej mapy jechał z tamtejszego dworca pociąg do Lądka, ekhm, tzn. do Londynu😉. W Brukseli okazało się że owszem jest pociąg do Londynu, ale tylko luksusowy ekspres, za które trzeba dopłacić tyle co mój 5-cio dniowy budżet. Więc to olałem i po pobieżnym zwiedzeniu Brukseli, udałem się w dalszą drogę. Zaintrygował mnie Cygan grający na harmonii, prawie jak u nas tylko weselszy.
Następnym przystankiem okazała się Gandawa, gdzie zatrzymałem się tylko na chwilę, ale moją uwagę przykuł hostel w kontenerze ustawionym na rusztowaniach nad dworcem, zero BHP. Nie mogłem tego zdzierżyć, więc udałem się w dalszą drogę w kierunku kraju wina i śmierdzących serów.
Poprzez przygraniczny Kortijk dotarłem się do Lille, uroczego miasteczka otoczonego kawałkiem Francji, jakby w wydartym Belgii. Przydworcowy hotelik odstraszał o obskurnością, więc poszedłem trochę pozwiedzać i poszukać bardziej sensownego noclegu, przy okazji oglądając klimatyczną starówkę, której jakby rozchwiane i nie idealnie równe średniowieczne domy sprawiały nieco bajkowe wrażenie. Krążąc tak po mieście zdałem sobie sprawę że jednak trzeba będzie wrócić do przydworcowego hotelu, gdzie jak się okazało nie było tak strasznie, a obsługę stanowił miły hindus znający oczywiście język angielski.
Następnego dnia, po obadaniu mapy, ku mojej radości okazało się, że z Lille do Calais jest połączenie TGV! Potrzebowałem jedynie rezerwacji za kilka euro, aby cieszyć się szybką i wygodną podróżą. Czasu do odjazdu miałem jakieś 10 minut, więc ucieszyłem się widząc wolną kasę w dodatku z naklejką Wielkiej Brytanii, sugerującą obsługę w języku angielski. Pani była bardzo miła i ze szczerym uśmiechem odpowiadała "Yes" na każde moje pytanie. Sytuację uratował na szczęście ochroniarz, który wytłumaczył uroczej Francuzce, że chodzi o rezerwację, na co odparła "Oh, Oui, Reservation!". Zdążyłem. W języku francuskim bardzo ważna jest wymowa i akcent, inaczej nie rozumieją nawet jak nam się wydaje że słowa są podobne.
W trybie ultra szybkim, lecąc wręcz po torach ze średnią prędkością ~200km/h w ciągu godziny byłem znów nad morzem, a dokładniej rzecz ujmując nad kanałem La Manche. Znając wcześniej tylko promy w Świnoujściu i niewielki prom w Penemunde, nie spodziewałem się takiego ogromu i rozmachu z jakim był wybudowany terminal portowy w Calais. Większość osób na prom przyjeżdża samochodami, okazało się że piechocińców - wliczając mnie - jest całe 3 osoby, dla których przygotowany był wielki hall poczekalni z obrotowym podajnikiem bagaży, ochroną, prześwietlaniem, bramkami oraz kontrolą paszportową. A przecież samochodem można by nawet bombę atomową w bagażniku przewieźć, hmmm. Po odprawie podjechał po nas autobus i podwiózł obok promu. Po wejściu na pokład i oczekiwaniu 2 godziny zanim się wszyscy zapakują prom wyruszył w rejs przez kanał. Po drodze towarzyszyły nam mewy, który mimo wygodnego transportu wolały jednak lecieć obok promu zamiast nam nim sobie siedzieć. Widok początkowo ledwo dostrzegalnych, następnie coraz wyraźniejszych i wyższych białych klifów Dover sprawia niesamowite wrażenie. Do tego morski szum wiatru i fale, minimalnie bujający prom.